Jak każdemu człowiekowi zdarzają mi się porywy złości, która niesie mną, każe słuchać mocnego, polskiego rapu i mówić prawdę bez żadnych ograniczeń, niedomówień czy też "chęci bycia taktownym, miłym". Wtedy zazwyczaj w największym stopniu jestem sobą, nie toczę ze sobą ciągłych bitew: "Powiedzieć to, czy tego nie mówić?", w których przegrywam, czując klęskę, z którą nie mogę/nie potrafię podzielić się ze światem (duszę emocje). I po raz kolejny mam wrażenie, że udaję, że daję się wciągać w grę: "Bądź miła, stalowa, ukryj emocje na dnie umysłu". Nie lubię fałszu; jednakże często daję się nabrać na piękne słowa bez jakichkolwiek fundamentów, bez głębi, you know, z takim mówieniem dla mówienia (sztuka dla sztuki). Nienawidzę siebie za uprawianie fałszywej skromności, za brak odwagi do wyrażania swojej opinii, za poddawanie się w kwestiach towarzyskich, za brak walki o każdego człowieka. I wtedy płaczę wewnętrznie, chcę się wydostać z tej pułapki, czując za plecami szept game over. I naprawdę, nie mam już sił na mówienie jaka jestem/jaka nie jestem, co robię/nie robię. Gombrowicz ma rację (jestem wkurzona), niestety. Człowiek jest zagadką. Nie mam czasu/chęci/determinacji jej rozwiązywać. Bo patrz, uwewnętrzniasz się, ale skąd masz pewność, co ta osoba o Tobie myśli? Może to brak zaufania, może coś, czego nie potrafię nazwać, ale wielokrotnie o tym myślę, rozmawiając z inną osobą. Intuicyjnie lustruję człowieka, przy tym niekiedy popełniam niewybaczalne błędy, you know, pierwsze wrażenie, nie?
{takie moje osobiste przemyślenia na temat wywiadu z Jerzym Pilch w najnowszym Newsweek'u}
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz