Ah, duże dziewczynki już nie rosną na drzewach. To już nie ich dom. Mój dom zaczyna się wówczas, gdy myślę - chcę odejść, hen, tak daleko, a potem wrócić, zaliczyć wszystkie życiowe przystanki i wrócić, przytulić serce zrozpaczonej tęsknotą matki, zjeść kawałek lub dwa własnoręcznie przygotowanego sernika (z mnóstwem rodzynek), pooglądać rodzinne seriale, fotografie, pochłonąć sprawy tutejsze. Nadal nie wiem, czy tak bardzo chcę. Wydaje się, że na niczym mi nie zależy. Że wszystko znaczy nic, że nie stać mnie na mniej barwną metę. To nieprawda. Lubię stagnację. Lubię cierpieć, użalać się nad światem brudu i pieniędzy, tonąć a jednocześnie patrzeć komuś prosto w zmęczone oczy, myśleć a nie działać, oddalać się od bliskich ludzi, chłodzić relacje z innymi. Głodna jestem przygód, zazdrosna o każdy dzień w miejscu marzeń, kurczę, są rzeczy, które są warte najwyższej ceny. I tak rozważając, przecież nie mam nic do stracenia, przecież słowo 'praca' nie pojawia się tak często w wyszukiwarkach internetowych, bo od dawna wiadomo, że ukrywa się pod peleryną, przecież morze jest dwuznaczne i zawsze mogę z niego zrezygnować, przecież nikt nie kreśli mi przyszłości, opcja B jest równie korzystna co A. Super, zajebiście, że tak jest, więc czemu się zadręczam pytaniami, czemu wciąż biję się z myślami?